30 stycznia

JEST TAK, ŻE NIE WIEM JAK

Miła playlista do słuchania podczas czytania: 
I to jest chyba jeden z niewielu dni, w których jest tak, że nawet nie wiem jak.

Budzę się rano. Jakoś nie super późno, bo koło 9.00. Towarzyszy mi od razu jedna myśl „pieprzyć zdrowie – zacznę o nie dbać od jutra”. To ten moment, w którym już prawie poddaję się kuszącej myśli, żeby tylko odłożyć w czasie to, co wymaga ode mnie samodyscypliny i oddać się zupełnie tonom cukru zawartym w serniku. Jeszcze bez podjętej decyzji, wstaję.

Nagle pojawia się kolejna myśl „a może by tak iść teraz biegać”. (Bo wiesz, mam takie nowe wyzwanie, żeby przez najbliższe cztery tygodnie biegać pięć dni w tygodniu. Więc bieganie – teoretycznie – i tak mnie dzisiaj czeka.) No ale odraczam tą myśl. Nie jest mi z nią jeszcze po drodze.

Idę do łazienki – ożywam oblewając twarz ciepłą wodą, rozczesuję skołtunione włosy, myję swoje zęby nie zapominając o ósemkach, za którymi szczerze nie przepadam, bo przysparzają mi masę kłopotów.

Wracam już do sypialni nieco bardziej orzeźwiona i odrobinę zmotywowana. Pod wpływem chwili i skrajnych emocji decyduję zrobić to, na co zupełnie nie mam ochoty. W końcu ostatnio często przypominam, że „im bardziej ci się nie chce czegoś zrobić, tym bardziej powinieneś to wykonać”. Poczuwam się w obowiązku, żeby też działać według tej zasady.

No dobra, to szukam tych legginsów termoaktywnych wyrzucając z półki wszystkie nieposkładane ubrania. Zakładam jedne legginsy. Drugie. Golf z długim. Koszulkę z krótkim rękawkiem. Pomarańczową bluzę. Rosheruny (tak, wiem, że one z bieganiem mają tylko wspólną nazwą, ale wiem, gdzie są, więc wybór jest dzisiaj prosty). Dobra, może będzie mi ciepło.

Patrzę na podłogę – tutaj otwarta walizka, bo wczoraj wróciliśmy z Góry Świętej Anny. Tam odpoczywają te wyrzucone rzeczy z szafy. Okej, posprzątam wszystko jak wrócę. Zbiegam na dół. Rzucam obojętnie „idę biegać jak coś”. Słyszę pytanie: „ale nie będzie ci zimno?”. Wychodzę i zaczynam biec, od razu.

Mieszkam koło drogi krajowej. Całe szczęście smog nie jest tu tak popularny jak w Krakowie. Mogę oddychać całkiem świeżym powietrzem. Biegnę trochę utwardzonym poboczem. Mijam kolejne samochody no i te tiry. Dobiegam wreszcie do jakiejś ścieżki. Przemierzam ją kilka razy w tą i z powrotem. Dużo zaplątanych myśli pojawia się w mojej głowie. Biorę jedną, próbuję rozplątać, ale nie wiem zupełnie, w jaki sposób mam się zabrać za ten supeł. Coś próbuję, coś mi świta.

Wreszcie biegnę do domu. Trochę szczęśliwa, bo wiesz – no endorfiny! Trochę głodna. Przychodzę. Rzucam buty w kąt. Zmęczona i radosna oglądam Dzień Dobry TVN zajadając się grahamką z twarożkiem. Chociaż wiem, że nie powinno się jeść oglądając, ale dobra tam, lubię ddtvn. Co prawda nie było Doroty Wellman i Prokopa, ale byłam na to przygotowana. Chwilę obejrzałam. Trochę się zdziwiłam, trochę zirytowałam, może nawet zainspirowałam. Wyłączam telewizor.

Wracam z powrotem do swojego pokoju. Czeka tam na mnie syf, który zrobiłam szukając rzeczy do biegania. No, same problemy z tym bieganiem, nie? Ale dobra. Najpierw się umyję. Potem w czystszym dresiku poogarniam słuchając audiobooka Szustaka, no i zrobię coś celem przygotowania się do matury.

Umyłam się. Syf z podłogi sprzątnęłam. Ba, ja ją nawet zamiotłam! Sprzątanie regału z książkami przełożyłam na jutro. Zrobiłam zadania z arkusza maturalnego z matmy. Kurczę, na 11 zadań tylko 2 błędy. I’m so proud! Potem zaczęłam ogarniać karty pracy z wosu, które wręczyła mi przed feriami nauczycielka. Jedną skończyłam. Sterta została. No i był już czas przygotowywania obiadu. Potem jedzenia obiadu. A potem…

No właśnie. Mniej więcej od godziny 15 nie zrobiłam niczego bardziej produktywnego. Snuję się po domu. Raz poczytam fragment „Urzekającej”. Innym razem obejrzę film Włodka, bo dodał coś nowego. Albo włączę „Ugotowanych”. Potem zajmę się „Tajemnicą szczęścia”. 

Ale niczego bardziej produktywnego od kilku godzin nie dokonałam.

Tłumaczę sobie to tym, że czasami takie dni prawie-absolutnej bierności są potrzebne. Można dorobić do tego wiele teorii. – Potrzebne, by ładować swoje akumulatory. Na chwilę się zatrzymać, żeby ruszyć znowu. – Nieważne, jak to zinterpretujemy. Ważniejsze jest chyba to, co z tymi dniami zrobimy. Z tymi dniami beznadziejnymi, kiedy nam się nie chce i kiedy nie mamy nastroju na… w sumie na wszystko.

Dobrze, że ten dzień pojawił się właśnie dzisiaj, pierwszego dnia moich ferii. Przypomniałam sobie, dlaczego takie dni lubią występować i kiedy się pojawiają – w jakich warunkach.

To jest związane z samoświadomością. Im bardziej poznasz siebie, ale nie tylko swoje mocne strony: że jesteś dobry w pisaniu, że potrafisz kogoś rozbawić, że jesteś świetnym pływakiem. Ale też poznasz to, co nie jest w tobie najświetniejsze. Kiedy będziesz świadomy tego, w jaki sposób działa twój mózg, twój mięsień motywacji i – paradoksalnie – twoja podświadomość, to zdecydowanie łatwiej będziesz mógł odbić się z mrocznego dna pięknego oceanu, by zacząć wypływać na powierzchnię, na której wreszcie dostrzeżesz to piękno, które ciebie cały czas otacza, ale którego nie dostrzegałeś, bo na dnie tej ogromnej wody jest ciemno. Poznanie samego siebie to chyba kluczowa sprawa.

Zaraz otworzę kalendarz i wpiszę na moją jutrzejszą listę „to do”, co chcę zrobić, żeby uniknąć podobnej sytuacji do tej z dzisiaj. Gdzie trochę mi się chciało i coś zrobiłam, ale bardziej to mi się nie chciało i niczego szczególnego nie dokonałam.

Marnuję czas, kiedy nie mam planu. Dlatego chcąc zapobiec bierności muszę po prostu zaplanować, co chcę zrobić, kiedy, ile, w jaki sposób i dlaczego. Tylko albo aż tyle, żeby mój kolejny dzień nie był właśnie taki, że nie wiem jaki.

Później zaparzę dobrą herbatę i zrobię to, z czym już długo zwlekam. Usiądę z Pismem Świętym. Zacznę czytać i pozwolę, by Bóg do mnie mówił przez Swoje Słowo. Kurczę, nie wiem tylko, od czego zacząć, ale chyba rozpocznę od Księgi Mądrości. Bo tej cnoty u mnie ciągle za mało.

Potem spędzę dobry czas z rodziną. Nie wiem, może skoczę na basen. Może zjem brokuły. Nie wiem. Ale nie chcę być bierna.

Nie chcę przebimbać kolejnych godzin swojego życia. Bo co, jakby ono miało się właśnie dzisiaj skończyć? Nie chciałabym, żeby tak wyglądał ostatni dzień mojego bycia tu, na ziemi. Więc, jak chciałabym, żeby wyglądał?

Właśnie, jak?

To kolejny etap samoświadomości. Przeze mnie jeszcze nie odkryty. 

13 komentarzy:

  1. Dzięki za te słowa, tak bardzo potrzebne mi teraz, kiedy po rekolekcjach, na których każda minuta była wcześniej zaplanowana, wracam do codziennej rutyny. Właśnie uświadomiłam sobie, że bardzo dawno nie rozważałam Pisma Św.,więc za chwilę się za zabiorę :) Pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dominika! :) Błogosławionego wieczoru kochana :) :)

      Usuń
    2. Kurczę, naprawdę coś jest w tym, że Twój blog to być może najbardziej pozytywne miejsce w sieci. Ja co prawda mam inną sytuację życiową, bo na co dzień spędzam czas z małą córeczką i to ona buduje mój plan dnia, ale również zdarza mi się czuć, że nic nie zrobiłam. I mieć z tego powodu wyrzuty sumienia. Ale takie dni są potrzebne, żeby następnego dnia móc wystartować z pełną parą. No i... dnia rozpoczętego od biegania na pewno nie można uznać za dzień zmarnowany.:)

      Usuń
    3. Aga! Jak mi miło. I ale super, że masz małą córeczkę - to moje ogromne marzenie (mam nadzieję, że kiedyś będzie spełnione). Chociaż domyślam się, że często Twój plan ulega przez małą dekonstrukcji, ale to chyba też tak czasem musi być.
      Haha, no tak pod tym względem to nie był zmarnowany dzień :D

      Usuń
  2. Sam często łapię się na tym że próbuję do swojego planu dnia wcisnąć jeszcze kilka "ważnych" rzeczy.
    Coraz częściej dochodzę jednak do wniosku że nie o to w życiu chodzi. :) Tak się składa, ze słyszałem ostatnio na TEDdzie wystąpienie pastora Ricka Warrena, w którym opowiadał o sensie życia. Opowiadał jak Bóg cieszy, się kiedy On po prostu siedzi przy swoich śpiących dzieciach i spogląda na ich brzuszki, które z każdym oddechem poruszają się do góry po czym delikatnie opadają.
    Czasem chcemy w życiu czynić cuda, a nie potrafimy dostrzec cudów które dzieją się wokół nas...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dawid, jak pięknie to napisałeś - nie potrafimy dostrzec cudów, które dzieją się wokół nas. Dzięki za to słowo! :)

      Usuń
    2. Nie ma za co. :)
      A tak w ogóle wczoraj pierwszy raz zawitałem na Twoim blogu i pytam się: dlaczego dopiero teraz?! Strasznie fajny!

      Usuń
    3. Aaaa! Przemiło mi to słyszeć. :) :)

      Usuń
  3. I jeszcze jedno: dziękuję za nawiązanie do Pisma Świętego! Czuję, że też powinnam do niego zajrzeć. I to jeszcze dziś. Jeszcze raz dziękuję za pozytywnego kopa. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo motywująco. Wpis na pewno zapadnie w pamiec ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Taki czas na podładowanie baterii kiedy nie robimy nic konkretnego też jest czasami potrzebny. Fajnie mieć plan, ale nie wykuwać go w betonie - nie każdą minutę da się zaplanować. Zmobilizowałaś się do biegania a to już sporo. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda, czasem po prostu trzeba zczilować. Oł yeah, bardzo się cieszę! Bieganie jest całkiem genialne. :)

      Usuń

TOP